W miniony poniedziałek przenieśliśmy się na chiński dwór naszego ciała.
Zaprzyjaźnialiśmy się z Cesarzem organów – czyli naszym drogim sercem. Szukaliśmy związku między częścią uczuciową, a fizyczną.
Nawiązywaliśmy kontakt z energią serca i wydobywaliśmy z siebie leczący serce dźwięk Haaaaaaaaaaa!
Uprawialiśmy też sztukę chodzenia (gdzie coś nas pchało i coś ciągnęło do przodu), ćwiczyliśmy małpie wygibasy, usuwaliśmy nadmiar ognia z serca. Zobaczyliśmy jak serce można odnaleźć w małym palcu, serce, które jest wielkości pięści, bijące 100.000 razy i pompujące 7 tysięcy litrów krwi w ciągu całego dnia.
Przez całe warsztaty ćwiczyliśmy rozluźnienie i koncentrację, spowalniając przy tym pracę serca tak, aby dać mu maksymalnie odpocząć, dlaczego? Aby obieg krwi stał się łatwiejszy i spokojniejszy, zaś pozytywne emocje przypisane sercu przez medycynę chińską, takie jak szczęście i współczucie zastąpiły te negatywne – niecierpliwość czy zawiść – i to na dużo dłużej niż przećwiczone 90 minut.
Jak mówi przypowieść, każdy z nas urodził się z WYZNACZONĄ MU ILOŚCIĄ UDERZEŃ SERCA, więc może warto celebrować i spowolnić każde, aby starczyło na dłużej.
PS. W każdym wieku nie ma cudów – zostaje tylko codzienna praktyka!
Dodam jeszcze oddechy – też mamy ich określoną ilość na jedno życie, mówią jogini. Zachwyca mnie pojęcie „cesarz organów”, jest pełne godności. A teraz powiem jeszcze tylko HAAAAAAAAAAAAAAAAAA, ponieważ czytam modlitwę św. Tomasza z Akwinu, który mówi w niej: Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji.
Ten sam święty Tomasz powiedział też: „Kto kuleje na słusznej drodze, idzie wprawdzie powoli, ale zbliża się do celu.”